Skip to main content
BlogLifestyle

„Saper” w podróży. Część pierwsza – Maroko

By 9 grudnia 2012Brak komentarzy

Stefan Zimny

Doskonale pamiętam swój pierwszy kontakt z kulturą arabską. Oczywiście wcześniej docierały do mnie, jak do każdego z Was, rozmaite informacje ze szkoły, telewizji, Internetu etc. Jednak nawet najbardziej wybujała wyobraźnia, połączona z rzetelną wiedzą, nie są w stanie zastąpić osobistych doświadczeń, jakie zgromadziłem podczas swojej podróży ze znajomymi do Afryki Północnej w 2011 roku.

Granicę z Marokiem przekraczaliśmy w Ceucie – małej, stricte portowej miejscowości, leżącej na zamorskim terytorium Królestwa Hiszpanii. „Zamorskie” wprawdzie brzmi dumnie, egzotycznie i odlegle, ale tutaj mieliśmy do czynienia zaledwie z wąskim pasem wód Morza Śródziemnego, oddzielającym mityczne Słupy Heraklesa, które od Starożytności poprzez różne okresy historyczne bywały kulturowo-geograficzną barierą pomiędzy Europą i Afryką. Ceuta to miejscowość będąca swego rodzaju reliktem czasów kolonialnych – dawno minionej epoki, która naznaczona została krwią podbijanych, bogactwem podbijających, oraz mało docenianą zasługą niesienia misji cywilizacyjnej, nazywanej np. przez Kiplinga „brzemieniem białego człowieka”.

Bariera geograficzna była wprawdzie za nami późnym popołudniem, jednak do pokonania została nam jeszcze znienawidzona chyba na całym świecie bariera formalna. Na granicę, której wygląd zupełnie nie przypominał znanych z Europy granic – ponad kilometrowy ciąg blaszanych budek dla strażników, plątanina murów, murków, stropów, blach, stali, betonu – przybyliśmy, gdy słońce już zaszło. Wszystko to na dodatek okraszone tłumem arabskiej ludności koczującej przy granicy. Jedni szukający szansy na przekroczenie bariery oddzielającej od – w ich przynajmniej mniemaniu – łatwego, lekkiego i dostatniego życia w Europie. Drudzy, będący realistami i przedsiębiorcami zarazem, liczący na dobry zarobek w postaci podwiezienia starą, zdezelowaną taksówką do najbliższego miasta przerażonych grozą miejsca turystów za kilka euro. Naturalnie, aby utargować taką cenę niezbędne są bardzo długie negocjacje, w których naszym zadaniem jest przekonać arabskich taksówkarzy, że naprawdę nie jesteśmy bogatymi, ociekającymi tłuszczem i próżnością europejskimi turystami – wygodnisiami, którzy poznają świat przez pryzmat pięciogwiazdkowych hoteli.

Idziemy więc my, grupa przyjaciół-studentów, obciążeni górskimi plecakami, w których nosimy absolutne minimum sprzętu (np. palnik gazowy), bielizny, ubrań (zabieranych według zasady brzmiącej: „im mniej, tym lżej”) i jedzenia, koniecznych do przeżycia na trasie. Dojechaliśmy tutaj z Wrocławia autostopem. Podzieleni na 3 grupy, które spotkać miały się na Gibraltarze za tydzień. Udało się. Do kontaktu wystarczył jeden sms: „Już jesteśmy, czekamy w Algeciras na rynku”. I tak czekaliśmy na siebie, aż wszyscy dojadą.

Image mamy dobry. Jesteśmy grupką młodych ludzi o białym kolorze skóry, ubranych w niezbyt modne ubrania, taszczących na plecach całe tałatajstwo, które będzie nam potrzebne podczas trekkingu w górach. Tacy ludzie nie wyglądają na zbyt majętnych. To jednak nie przekonuje obytych i urodzonych handlarzami arabskich taksówkarzy. Dodatkowym chwytem, który był wynikiem sporego zbiegu okoliczności jest… melon. Melon, który kupiliśmy jeszcze w Ceucie, aby być przygotowanymi na uzupełnianie braku wody podczas południowych marokańskich upałów które będą nam dokuczać jeszcze bardziej, niż te andaluzyjskie. Trzymamy więc w rękach melon i próbujemy negocjować cenę „podwózki” (na autostop jest już zbyt późno – nikt nie jeździ, a towarzysze płci żeńskiej nie są chętni na spędzenie nocy w tej malowniczej, acz mocno przerażającej okolicy). Kiedy po kilkukrotnym zbijaniu ceny proponujemy dorzucić nasz owoc, taksówkarze dławią się śmiechem. Opowiadają nam historie o południu Maroka, na którym rosną melony 10 razy większe i są rozdawane praktycznie za darmo. Ich opowieści są dla nas fascynujące i tylko potęgują naszą chęć zwiedzenia tego kraju. Jednak to chyba pozwoliło nam wzbudzić w nich pewną dozę troski o nasz los. Zgodzili się w końcu za naprawdę niewielką opłatą dowieźć nas do najbliżej położonego miasta, w którym znajdziemy jakiś nocleg – Tetuanu.

O Tetuanie wiedzieliśmy naprawdę niewiele. Naszą nadzieją i drogowskazem była zapisana na kartce zeszytu informacja o tym, że znajduje się tam klasztor polskich misjonarzy. Pełni nadziei na bezpieczny nocleg, za pomocą gestów i języka migowego przekazaliśmy naszemu kierowcy, żeby podrzucił nas pod budynek z krzyżem na dachu. Tutaj jednak pojawił się kolejny problem. Budynek klasztoru wprawdzie stoi, ale jest ogrodzony. Na bramie gruba, żelazna kłódka. Płot wysoki. Drzwi boczne, pomimo obecności dzwonka i naszego głośnego pukania nie dają sygnału zwrotnego. I co teraz? Jesteśmy sami w mieście, w którym sam nasz widok jest niemałą sensacją…

Widać nas chyba z kilometra. Otacza nas istna egzotyka: choćby kierowcy samochodów, nie respektujący kodeksu drogowego, o ile coś takiego w ogóle tam istnieje. Pomimo późnej już godziny nocnej tłum ludzi na ulicach: handlujący, robiący zakupy, bawiące się gromady dzieci, mogących bezpiecznie hasać bez ŻADNEJ opieki. Zapachy przypraw, mięs, herbat, ziół, owoców, które sprzedawane są na ulicy w ogromnym tumulcie i plątaninie ludności, krzątającej się w wąskich uliczkach starej Mediny – słowem, kto nigdy nie był, nigdy tego nie poczuje, bo tego chyba nie da się opisać. Człowiekowi buzują wszystkie zmysły, a szczególnie węch i słuch. I na tle całej tej egzotyki, my także jesteśmy egzotyką – dla miejscowych. Wieść o przybyciu nietypowych turystów z plecakami i kubkami/menażkami obijającymi się o wielgachny plecak roznosi się po mieście chyba z prędkością światła. Gdy tylko wchodzimy na główny plac, na którym znajduje się pałac królewski, jedyny policjant używa krótkofalówki, żeby zorganizować nam pomoc osoby, która zna język angielski (gdyż nie władamy popularnym w Maroko francuskim). Ta prowadzi nas do czegoś na kształt pubu, w którym zamiast alkoholu sprzedawana jest gorąca herbata ze świeżych liści z dodatkiem mięty i monstrualnych ilości cukru. Do tego jest bardzo gorąca. Ale nasi przewodnicy twierdzą, że jest dobra na ochłodzenie. I mają rację.

Następnym krokiem jest znalezienie miejsca do spania. Hotele tutaj, przynajmniej na początku, są dosyć drogie. Jesteśmy potwornie zmęczeni pieszymi przechadzkami i całym dniem spędzonym w podróży. Niebo zaczyna się chmurzyć, a z chmur powoli zaczyna padać deszcz. Nasze namioty są średnio przystosowane do trudnych warunków atmosferycznych. Przecież latem na pustyni praktycznie nie pada. Przynajmniej teoretycznie.  Po przeczekaniu deszczu w hotelu, w którym po długich negocjacjach udało nam się zbić cenę do 2 euro od osoby, co i tak nie było dla nas zadowalające, zostaliśmy wyrzuceni i nazwani „rubish tourist” (w łagodnym tłumaczeniu „nic nie warci turyści”). W plątaninie uliczek znaleźliśmy miejsce noclegowe. Dwie kamienne pułki wyrzeźbione w ścianach kamieniczek. Idealne. Akurat miejsca tyle, żeby rozłożyć karimatę i śpiwór. Dwie osoby śpią – reszta na „czatach”, i tak zmieniamy się co kilka godzin. Plan jest dobry, więc przechodzimy do realizacji…

Wtedy koło nas przechodzi Mohammed, który wtedy był jeszcze bezimiennym Arabem. Jednak znał angielski. Zapytał nas, co tutaj robimy. Odpowiedzieliśmy, że kładziemy się spać. Stwierdził, że tak być nie może. W końcu wszystko działo się podczas Ramadanu, a podczas tego miesiąca postu filar wiary na temat jałmużny i pomaganiu biednym jest brany bardzo poważnie. W trzymaniu się tej zasady pomaga pewność, że Allach wynagrodzi wszystko po śmierci. Przeprasza nas, że nie może zaprowadzić nas od razu do domu, bo teraz pracuje. Po zaprowadzeniu nas do toalety w domu jego przyjaciela trafiamy do zakładu pracy Mohammeda i jego przyjaciół. Parają się oni handlem biżuterią ze złota, srebra i innych metali. Skąd je biorą? To owiane jest na razie nutką szarostrefowej tajemnicy.

Zakład pracy to małe wnęki w uliczkach Mediny. Powitani zostajemy oczywiście herbatką oraz fajką nabitą kiffem (susz roślinny palony w Maroku przez praktycznie każdego z drewnianej, ręcznie wykonanej fajki, puszczanej w kółko w rodzaju znanej wszystkim z dzieciństwa indiańskiej fajki pokoju). Pierwszą naszą myślą jest, że celem naszych gospodarzy są nasze plecaki, a nie szczera chęć pomocy. W końcu wszystko to wygląda bardzo szemranie – rzemieślniczy zakładzik produkujący złotą biżuterię, na którą materiały kupowane są na ulicy? To nie może być legalny interes. Jednak gospodarze są bardzo mili. Mohammed tłumaczy, a oni opowiadają nam o Maroku, tutejszej kulturze, obyczajach, a ze szczególnym upodobaniem (jak się później przekonaliśmy leży to chyba w naturze każdego muzułmanina, a przynajmniej tych marokańskich ) o Koranie, Mahomecie i Allachu. Historię opowiedzianą w Koranie podczas wycieczki po Maroku dane było nam słyszeć dziesiątki razy. Wypytują nas o Polskę. Opowiadamy im co nieco. Czas jednak nagli, bo zakład trzeba zamykać i udać się na spoczynek. Zaraz wschodzi Słońce i zaczyna się kolejny dzień postny. Do zachodu nie wolno ani jeść ani pić, a o tej porze roku upały są tutaj ogromne. Naprawdę siła woli godna podziwu. A w Maroku postu trzyma się KAŻDY. Nie widzieliśmy nikogo, kto złamałby zasady okresu próby. Przynajmniej publicznie. Taka zdrada skończyłaby się ostracyzmem społecznym na bardzo szeroką skalę. Religia tutaj traktowana jest bardzo poważnie. Jest obecna wszędzie i jest elementem życia każdego Marokańczyka.

Mohammed ma żonę. Mówi, że możemy się z nim udać do jego domu, ale najpierw musi ją uprzedzić. Wydaje nam się to nie dużym problemem. W końcu tyle słyszeliśmy o sytuacji społecznej kobiet w krajach muzułmańskich. Dom znajduje się spory kawałek od zakładu pracy, trzeba iść pod górę. Jesteśmy już zmęczeni, ale udaje nam się dotrzeć i wejść do domu. Żona naszego gospodarza wygląda na mocno zaskoczoną i dosyć zdenerwowaną faktem naszych odwiedzin. Zostajemy zaproszeni do pokoju gościnnego, dla rozrywki i zabicia czasu dostajemy „Chińczyka” (popularna i w Polsce gra planszowa, tutaj grają w nią niemal wszyscy na każdym rogu ulicy, dorośli, starcy i dzieci). Tutaj kolejny szok. Żona Mohammeda na niego krzyczy! I naprawdę krzyczy głośno i dosadnie. Nic nie rozumiemy, ale język arabski ma w swojej naturze z pewnością jedno – jest językiem idealnym do kłótni. Mocno akcentowane gardłowe zgłoski, twarda wymowa, sylaby rzucane jak z karabinu maszynowego i charakterystyczna barwa głosu miejscowych, w połączeniu ze znacznymi „możliwościami decybelowymi” żony, dają naprawdę mocny efekt. Nie jest dobrze. Tyle nam wiadomo. Siedzimy i czekamy na wynik rokowań. Po około pół godziny Mohammed do nas wraca i bardzo przeprasza za to, że jednak nie możemy dzisiaj zostać u niego na noc. W zamian oferuje nam nocleg u swojego przyjaciela, który nie ma żony. Ma na imię Otman i jest nauczycielem Koranu przy miejscowym meczecie. Zgadzamy się. Zostajemy odprowadzeni. Po drodze słyszymy ciągle przeprosiny i zapewnienia, że taką niewdzięczną żonę Mohammed odprawi z domu przy najbliższej okazji. Jest mu bardzo wstyd, że przez jej nieuprzejmość został postawiony w sytuacji, w której wyszedł na niedobrego muzułmanina. Każe nam obiecać, że pewnego dnia przyjedziemy do niego na kilka dni, aby mógł nas ugościć tak jak zwyczaj nakazuje.

Tymczasem stoimy już pod drzwiami Otmana. Zostajemy zaproszeni na tradycyjny posiłek Ramadanu. Otman nie może już jeść, bo Słońce wzeszło, ale my dostajemy Harirę ( nazywaną przez naszych gospodarzy „Ramadan soup”, podawaną zawsze podczas Ramadanu jako pierwsze danie) oraz kilka innych przysmaków: tajin, jajecznice, owoce, daktyle, świeże mleko etc.. „Ludzie podróżujący mogą jeść w Ramadan, bo podróż męczy, my was rozumiemy, nie musicie się trzymać naszego postu”. Wyrozumiałość i dobroć znacznie kontrastuje z medialnym wizerunkiem muzułmańskiego ekstremistycznego fanatyka-porywacza-terrorysty. Dla nas jednak najważniejsze, że po kolacji (a może raczej śniadaniu) nadszedł czas na długo oczekiwany sen i wypoczynek. 🙂